Na zdrowie! Krótka opowieść o naszej jęczmienno chmielnej duszy

0
na zdrowie

Polski stół bez pełnego kufla? Trudno to sobie wyobrazić – niemal tak, jak Wigilię bez karpia. Już kronikarze Piastów notowali, że Bolesław Chrobry, nieprzypadkowo przezwany „Piwożłopem”, zaczynał poranki rozgrzewającą polewką z jęczmienia, miodu i chmielu. Zygmunt Stary, bojąc się „robaczycy”, również sączył słodową miksturę, a średniowieczne karczmy poznawało się po pęku barwnych szmat zwisających nad drzwiami – sygnale, że w środku bulgocze zacier, gotów przeistoczyć się w napój krzepiący ciało i ducha.
„Pijcie, aż dusza wykipi!” – nawoływał Stanisław Przybyszewski, waląc pięścią w stół, gdy piana wspinała się na brzeg antałka. Tak wykluwała się polska kultura jęczmienno‑chmielna: głośna, serdeczna, podszyta rubasznym śmiechem i gotowa nazajutrz zapłacić rachunek bólem głowy.

Kilkuset lat później Julian Tuwim, zwany przez Boya‑Żeleńskiego „barmanem czarnoksięskich eliksirów”, skomponował „Polski słownik pijacki” i udowodnił, że pijany być można na nieskończenie wiele sposobów – od „ululanego” przez „zawianego” po „szmarnącego ślepuchę”. Poeta żartował, że dwa kieliszki w zupełności wystarczą: pierwszy, a zaraz potem kilkanaście kolejnych „drugich”. Wisława Szymborska w groteskowych „odwódkach” przestrzegała z kolei, że „od whisky – iloraz niski, od burbona – śledziona”. I choć noblistka pozwalała sobie na kieliszek, ostrzegała przed „tym jednym za dużo” – choćby dlatego, żeby móc nazajutrz bez zająknięcia wymówić „adenozynotrifosforan”.

Literaci pili i pisali, a często pisali, żeby móc pić dalej. Marek Hłasko zakazywał trzeźwym ferowania wyroków o wódce, a Władysław Broniewski przedstawiał się bez ogródek: „Polak, katolik, alkoholik”. Stefan Wiechecki „Wiech” z kolei wymyślił legendarną „lornetę z meduzą” – dwie setki żytniej plus nóżki w galarecie – specjał tak warszawski, że jeszcze dekadę temu można go było zamówić pod szyldem „Mistrzów świata uprasza się o spokój”. Nawet jeśli mocniejsze trunki grały pierwsze skrzypce, piwo dyskretnie towarzyszyło każdej libacji, niczym kontrabas w jazzowym kwintecie: rzadko wchodziło w niezdarną solówkę, lecz bez niego utwór tracił głębię.

Nie znaczy to, że wszystko uchodziło płazem. Jędrzej Kitowicz spisał rytuał godny najlepszego etykietalisty: po wychyleniu kulawki o objętości garnca należało pogładzić oba wąsy, palcem stuknąć w blat z góry i z dołu, tupnąć obcasem, a na koniec przeciągle wymówić „pi‑wo!”. Trudniejsze niż latte art, lecz zdecydowanie bardziej odurzające.

Dziś obyczaje zmieniły się wraz z tempem zawodowych kalendarzy. Profesor Wojciech Burszta gorzko zauważa, że współczesnych inteligentów „nie stać na kaca”, więc sięgają po „piwo mocno bezalkoholowe”. Spotkania noszą angielskie nazwy – eventy, cocktail party, literackie readingi – a kufel bywa wyparty przez kieliszek prosecco. Mimo to, gdy dwóch informatyków stuknie się kraftowym IPA, pada natychmiastowy dowcip: „Mówmy sobie po IP”. Rzeczywistość się cyfryzuje, lecz potrzeba bruderszaftu pozostaje niezmienna.

Zupa piwna – dawniej jęczmień zaprawiony chmielem, jajkami i miodem – ustępuje miejsca flat white’owi z aksamitną pianką, lecz kuchenny duch fermentacji wciąż kusi. Kingsley Amis polecał na kaca kombinację żubrówki z rosołem wołowym i pieprzem; współczesna dietetyka krzywi się na samą myśl, ale kto próbował, ten wie, jak cudownie „wskrzesza” o świcie.

Ekonomia pasji potrafi za to ostudzić entuzjazm: belgijski Vielle Bon Secours osiąga cenę trzech tysięcy złotych za butelkę. Przy takich stawkach człowiek błyskawicznie przypomina sobie zasadę, że piankę zdmuchuje się najwyżej dwa razy, nosa w kufel się nie zanurza, a gdy z języka ulatuje pierwsze „r” w słowie fermentacja, czas grzecznie przerzucić się na wodę.

Opowieść o naszej jęczmienno‑chmielnej duszy to zatem nie ballada o nałogu, lecz hymn o wspólnocie. Przy jednym stole zasiada cham z panem, informatyk z poetą, noblistka z „mistrzem świata”. Bulgoce słód, pachnie chmiel, a w głowie kiełkują metafory. Varietas delectat – zachwycał się Boy‑Żeleński, sącząc rymy Tuwima. Dzięki tej różnorodności – smaków, zapachów, brzęczących kieliszków i spierających się o pierwszeństwo tradycji – Polska brzmi głośniej, mocniej, serdeczniej.

Dopóki więc umiemy powiedzieć „nie”, możemy też z uśmiechem wypowiedzieć „na zdrowie”. A potem, zgodnie z pradawną maksymą, wypić to, co sami nawarzyliśmy. Jeszcze jeden łyk, jeszcze jedna metafora i jeszcze jeden powód, by odłożyć pusty kufel na stół z szacunkiem – bo człowiek jest istotą fermentującą: wystarczy odrobina drożdży i ciepła, aby w środku zaszumiało życie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *